czwartek, 3 stycznia 2013

Orgazm na komendę!


Już jako mały, uszaty berbeć, byłem przekonany, że za wolność warto oddać życie i że nie po to moi przodkowie przelewali krew, żebym ja papierek po gumie turbo rzucał w krzaki i kradł karbid z lekcji chemii, żeby go w spłuczce kibelnej detonować. Wolność, to była idea bijąca blaskiem jak przyjażź polsko-radziecka. Świadom ile bohaterskich istnień poległo za moje prawo do picia Coca Coli, uczenia się w języku polskim i podziwiania wytworów motoryzacyjnych fabryki na Żeraniu, powoli acz nieubłaganie wchodziłem w dorosłość. Jako nieco mniej uszaty i zdecydowanie dojrzalszy młodzieniec, zauważyłem, że mit o przewodniej roli wolności nieco się kruszy, podobnie jak moje przekonania religijne. Olśnienie i odmiana nastąpiła dziś rano, kiedy jechałem tramwajem linii 35.

Ludzie nie potrzebują, ba, wręcz nie chcą być wolni! Najlepiej jak im gospodarz sypnie proso, a oni sobie podzióbią,  po podwórku pobiegają i wieczorem karnie na grzędy pójdą. W dobie środków masowego przekazu jest to widać jak na dłoni. Na przykład takie zbiorowe przeżywanie na komendę. Zbliża się luty, dzień zakochanych (Dlaczego kurwa w lutym??? Zimnica jak grom, wszystko tapla się w pośniegowej brei…).  W sklepach pojawiają się dmuchane serduszka z napisem „I love You” i tony ckliwego badziewia dla dorosłych o wrażliwości nastolatki wychowanej na telenowelach. I rusza tłum, szturmuje restauracje, kwiaciarnie i kina, bo tego dnia trzeba być zakochanym. I kupuje Adrian z siłowni różę, sztuk jedna, bo budżet ograniczony, a przecież jedna to nie wygląda wcale tak źle, a w ogóle to jest nawet bardziej romantyczna niż bukiet.
I idzie Adrian do swojej Boże, Boże, Boże, Bożenki i bierze świnię na balet, przedtem fundując zestaw powiększony w maku, żeby na dysce nie miała ochoty na więcej niż 3 modżajto, bo święto świętem, ale bez przesady. A potem ustawowe pukanko i święto zakochanych można uznać za zaliczone i to z przytupem.
Owczy pęd - tylko nadmienię - ogarnia nawet osoby rozgarnięte, które 14 lutego rezerwują miejsca w knajpach i dziwią się później, że czekają 40 min. na menu...

Innych radości dostarcza nam ledwo co odbębniony sylwester. Na komendę „bawić się”, tańczymy, całujemy się i osiągamy stany ekstatyczne, bo przecież jutro będzie nowy rok. Jak powiedzieli, że ma być wystrzałowo, to będzie. I pruje wuj Staszek z balkonu z petardy, trochę już podchmielony i zabawy co niemiara. Psom w okolicznych M-3 co prawda puszczają ze strachu zwieracze, ale tradycja rzecz święta! W końcu 31 grudnia jest raz w roku. Na marginesie dodam, że 7 marca też jest raz w roku. Podobnie jak każdy z 365 dni, w tym 5 listopada, który jak już potwierdziłem badaniami na sobie, jest zdecydowanie najchujowszym dniem w roku (brać wolne, siedzieć w domu!). A jak już minie kac, spowodowany wyścigowym łojeniem wódy i utrwaleniem poziomu alko we krwi tradycyjną lampką szampana, wracamy do pracy, żeby na każdym kroku z przejęciem opowiadać jak to się szampańsko bawiliśmy. Jak było? Srak było.

Zanim przejdę do finału, jeszcze jedna refleksja dotycząca Sylwestra. Otóż jako człowiek ze wszech miar wolny, mogę niczym król wybrać z którym programem telewizyjnym będę w podnieceniu odliczał do godziny 00:00:01. W tym roku postanowiliśmy z żoną i 10-miesięcznym synkiem, który nie miał nic po powiedzenia, że bojkotujemy zabawę na komendę. Niczym prawdziwi outsiderzy i renegaci, siedliśmy na kanapie i włączyliśmy z ciekawości Polsata. Pominę wrażenia („Jak się bawicie, kochaaaniiiii?”), gdyż nie byłem zaskoczony, było jak być miało.

Dopiero wyjście niejakiej Ewy Farny wywołało żywszą reakcję z mojej strony. Nie wiem kim jest, ale dali jej mikrofon, więc pewnie jest piosenkarką. Albo aktorką, która postanowiła zostać piosenkarką. Albo łyżwiarką, która próbuje sił w aktorstwie grając piosenkarkę… W każdym razie ta miła niewiasta ujęła w dłonie mikrofon i dokonała rytualnego zarżnięcia piosenki „Show must go on” zespołu Queen. Jej wersja była niczym smaganie nagiej dziwki byczym ogonem, przy akompaniamencie widelców drapiących tablicę i borowania w fotelu dentystycznym. Gdybym był w pobliżu, pewnie wdarłbym się na scenę, by przerwać to bezczeszczenie, a tak jedyne co mogłem, to wyciszyć głos. Dla odstresowania poprosiłem żonę o kilka minut waterboardingu i rażenia prądem z akumulatora. W przyszłym roku oczekuję wykonania „Stairway to heaven” przez zespół gospodyń wiejskich z wadami wymowy i zespołem Tourette’a. 


  













 Wracając do kwestii wolności. Otóż w obecnych czasach to nasz wybór ogranicza się do 3, góra 4 produktów z każdego segmentu. Możemy na przykład z dumą rzucić kartą sim od telefonu i zmienić operatora. Jednego z 4. Możemy też śmiało wyjść z salonu Fiata i przejść do Volvo, ale i tak trafiamy na jeden z kilku koncernów, więc finalnie niewiele naszym wyborem zmieniamy. Jedynie co możemy zrobić, to wspierać małych lokalnych producentów, ale komu się chce? I czy rzeczywiście nam to potrzebne? I gdzie ja do cholery dostanę buty trailowe, do biegania zimą, od lokalnego producenta? Chlubnym wyjątkiem jest póki co branża spożywcza. Wraca jedzenie regionalne, które choć droższe, to przynajmniej nie smakuje jak bezzapachowa tekturowa szynka z Tesco.

Najgorsza w wolności jest odpowiedzialność i chyba dlatego tak jej się wystrzegamy. Amber Gold cię skusił i nie chciało się czytać umowy i poszperać w Internecie? Sorki, twój wybór, państwo nie zwalnia od myślenia. Chcesz przepłynąć ze szwagrem Wisłę po pijaku? Proszę uprzejmie, ale nie narzekaj jak szwagier pójdzie spać z rybami! Wolność do bycia głupim to jedyna prawdziwa wolność, jaka nam została. Ta wolność nie da się wykupić przez koncern ani zakazać. Nie zna też ograniczeń, o czym świadczą nieprzebrane archiwa youtube. W nowym roku, zakrzyknijmy więc: „Mam prawo być głupim!”. 
W ramach życzeń piosenka: http://www.youtube.com/watch?v=SMhwddNQSWQ
HEPI NIU JER...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz