Piątek, piąteczek, piątunio. Piwko w lodówce nabiera
właściwej temperatury, jeszcze tylko parę godzin i relaks. A jak piwka
zabraknie, to się myknie na stację i zakupi. I naraz czytam, że jakiś geniusz z
senatu wymyślił, żeby zakazać sprzedaży alkoholu na stacjach, co zmniejszyć ma
ilość pijanych kierowców (zapewne o 95%). Bo jak wiadomo, nie ma jak podjechać
pod stację, zatankować auto, później zakupić czteropak i pierdolnąć na dalszą
drogę.
Ileż to razy widuje się kierowców przed odjazdem od
dystrybutora, którzy spokojnie dopijają browar, lub wręcz koniaczek, zanim zapuszczą silnik i ruszą
zrelaksowani w dalszą drogę. Ileż to dziatek niewinnych prosi swojego rodziciela:
„Tatusiu, możemy już jechać, siusiu mi się chce” i słyszy „Zara synek, tatuś
tylko dopije piwko. Jak dobrze, że mógł je kupić na stacji, bo inaczej w
poszukiwaniu monopolowego czynnego całą dobę jeździłby pół nocy”. Reasumując,
nie ma jak piwko za kółkiem. W ramach
dygresji, wpadłem na rewolucyjny sposób, żeby zmniejszyć ilość wypadków o 99%!
Mianowicie, ograniczyć prędkość do 20 km/h i ustawić załadowane fotoradary co
25 metrów. Problem solved.
Nie przyjdzie patafianom z senatu do głowy, że 90% klientów kupujących piwko to
imprezowicze niezmotoryzowani (kupuję często to wiem), którzy to na imprezę, to
na drugi dzień zapasy czynią.
A zapasy czasem trzeba robić, bo co i rusz jakaś prohibicja, bo przyjeżdża Papież, prezydent Obama albo wójt Parczewa...
A jak akurat nikt nie wizytuje i nie trzeba ograniczać spożycia, to w kalendarzu trafia się jakieś święto kościelne i Państwo pod ogonem ma, że ja ateista i bezbożnik. Dzień Święty święcić mam i koniec. Nadchodzi więc Matki Boskiej Zielnej/Wodnej/Bolesnej/Nieustającej/Czarnej/Zielonogórskiej (niepotrzebne skreślić), kiedy okazuje się, że jedynie elektroniczne drzwi stacji prowadzą mnie w świat butelkowo-puszkowego ukojenia.
A zapasy czasem trzeba robić, bo co i rusz jakaś prohibicja, bo przyjeżdża Papież, prezydent Obama albo wójt Parczewa...
A jak akurat nikt nie wizytuje i nie trzeba ograniczać spożycia, to w kalendarzu trafia się jakieś święto kościelne i Państwo pod ogonem ma, że ja ateista i bezbożnik. Dzień Święty święcić mam i koniec. Nadchodzi więc Matki Boskiej Zielnej/Wodnej/Bolesnej/Nieustającej/Czarnej/Zielonogórskiej (niepotrzebne skreślić), kiedy okazuje się, że jedynie elektroniczne drzwi stacji prowadzą mnie w świat butelkowo-puszkowego ukojenia.
Inaczej w skwarze lejącym się z nieba musiałbym kompot ze śliwek z obrzydzeniem
siorbać, lub też herbatą z cytryną poty wywoływać. Ewentualnie jak człowiek z
marginesu, na mecie w kance piwo ciepłe ukradkiem kupować, narażając się na
szykany prawdziwych Polaków.
Proszę więc panowie senatorzy, skoro sami nie pijecie, nie
palicie i nie łajdaczycie się, nie odbierajcie prawa do tego innym. Bo jak się
zdenerwuję, to zbiorę chyżą grupę, wejdę do parlamentu i zakażę wam słuchania
mszy niedzielnej w tv, bo ja nie słucham i mnie to do pasji doprowadza (tu
pozdrowienia dla przygłuchych sąsiadów z góry).
Bo gdzie tu logika, że abstynenci w sprawie alkoholu warunki
dyktują, stare baby z transparentami przeciw in-vitro biegają, a dziady
protestują przeciwko aborcji. Dotyczy was to kołtuny o mózgach przez parafie
wypranych? Ano nie dotyczy. To, o ile wam to krzywdy nie wyrządza, to spadówa.
Bo jak się zaczniemy ograniczać wolność innym, bo nam się coś nie podoba, to
skończymy w państwie totalitarnym, a to już śmieszne być przestaje.
Inna sprawa, że jak bym został dyktatorem, to hipsterów w
kamasze kazałbym brać, wystawiał mandaty za skarpetki i sandały i stanowczo
zadekretował ładną pogodę w lato nad Bałtykiem. Ale to już zupełnie inna
historia...