czwartek, 20 grudnia 2012

Zaproś dziołchę na kartofle

 Do napisania kolejnego odcinka bloga, który prawdopodobnie przeczyta tylko Hutu, moja siostra i żona (o ile zmuszę tę ostatnią ją szantażem, że będę chodził po domu bez spodni), skłoniło mnie wczorajsze spotkanie z kolegą.
Otóż pewnego razu (jakiś rok temu) umówiłem się z nim na wywoływanie zdjęć. Małżonka moja stwierdziła, że skoro obiecałem wywołać nasze zdjęcia i w ramki oprawić, to półtora roku wyczerpuje okres kiedy „dojrzewam” do tej operacji. Umówiłem się więc z kolegą Skurczem na wywoływanie. Oczekiwanie na foty postanowiliśmy sobie umilić w pobliskim barze. Trafiliśmy do „Między wódką, a zakąską”, gdzie śledzik był za 8, a lufka za 4 zł. I tak sobie czas umilaliśmy na zmianę kursując do baru, że ja prawie zapomniałem o odbiorze zdjęć, a Skurcz w drodze pociągiem do Brwinowa, wysiadł na stacji Pruszków, przespał się ponad godzinę na ławce, po czym wysłał (pomyłkowo – miało być do mnie) sms do żony o treści: „ssisij pałę”. Po tym przydługim wstępie zaznaczę, że nie chodziło mi o opisy naszych alkoholowych wojaży, a modę. Modę na kopiowanie niegłupich pomysłów w głupi sposób.


Onegdaj otwarto podwoje knajpy zwanej „Przekąski zakąski”. Lokal cieszył się zasłużonym powodzeniem i tanią wódą. Wpadało się na lufkę, dwie, lub czterdzieści i szło dalej. Potem można było się napić i obrońców krzyża do świętej furii oddechem doprowadzać. Biznes ruszył i w Warszawie zaczęły klonować się podobne lokale. I wszędzie kurwa to samo. Śledź, lufka, kaszanka, wystrój a’la PRL. Oryginalność zabita w zarodku. Nie, że tu piwiarnia, tam winiarnia, a gdzie indziej denaturalia. Nie, wszędzie to samo…

Dodatkowo, rosnąca konkurencja sprawiła, że wczoraj jak znów zebrało się nam ze Skurczem na wywoływanie zdjęć, trafiliśmy do tej samej przystani i doznaliśmy szoku. Lokal, choć na Chmielnej – pusty jak kościół w zachodniej Westfalii. W rogu siedzi jakiś typ spod ciemnej czerwonej gwiazdy, gada po rusku przez nokię 3210 i żłopie wódę popijając piwem. Obsługa jak z rodziny Adamsów, przy barze śpi kolejny bej. W kiblu wali jak z szaletu na wschodnim za najgorszych lat. Po prostu tragedia. Widać, że otwarcie w promieniu kilometra 3 takich samych miejscówek, nie wyszło im na dobre…
Oczywiście sama idea słuszna, bo i budżet podreperuje i gardło ucieszy, ale na litość jezusa świebodzińskiego - dlaczego wszystkie te bary wyglądają tak samo?



Inna moda to obecnie knajpy bałkańskie. Od Krosna po Białystok wszędzie wyrastają kolejne Krcmy. Wszędzie coraz podlejszej jakości cievapcici, deski mięs i faszerowane papryki. A jak już dostaniemy wzdęcia po ciężkim mięsiwie, następnym razem udamy się do jednej z 17458 restauracji sushi w Warszawie. No, super, czekam na otwarcie sushi baru na pobliskiej stacji benzynowej...


Moda dotarła nawet na basen Warszawianka, gdzie jakiś geniusz zła wstawił sushi do strefy relaksu obok bani ruskiej. Ludzie w ręcznikach wsuwający maki stanowili widok tak idiotyczny, że na szczęście już się z tego wycofali i ten ciężki absurd zlikwidowano…Choć w sumie szkoda, że nie poszli na całość i nie wstawili pływających łódeczek z surową rybą do samego basenu. Punkt także za to, że nie podawali tego na gołych ludziach, co akurat w okoliznościach sauny nie byłoby może akurat takiedziwne...


Albo inny przykład. Jedzie człowiek w długą podróż i postanawia zjeść coś przy trasie. I jaki ma wybór? Każda mijana restauracja to pokryta strzechą chata z drewna, z napisem „Witojcie”, karkówką i chłopskim żarciem. I tylko te „Chłopskie jadło”, „Swojskie żarcie”, „U Jędrusia” i witojcie… Co bardziej przedsiębiorczy przyozdabiają jeszcze te kurne chaty jakimś migającym syfem albo sarnami z gipsu przed wejściem. Samego siebie przeszedł właściciel karczmy „Pod gołębiem”, który na dachu poustawiał sztuczne gołębie. Ptaki, które kojarzą się ze sraniem na samochody, chorobami i kąpielami w kałużach z resztkami oleju napędowego. Gratuluję. Proponuję następną knajpę nazwać „Szczurze truchło” albo „Gnilne resztki”.

Brak różnorodności sprawia, że człowiek się cofa w rozwoju. Rozumiem, że jak już książka „Millenium” sprzedała się w miliardach egzemplarzy to można sprowadzić parę innych kryminałów ze Skandynawii. Ale żeby nagle odkryć 438 niezwykłych pisarzy z Nurnbergu czy Oslo? Jak byłem niedawno w empiku to odniosłem wrażenie, że poza Skandynawią nie pisze się dziś dobrych kryminałów. Potem włączam telewizor i wszędzie lecą klony. X-factory, mam talenty i tym podobne. Dlaczego nie ma nic nowatorskiego? Od dawna postuluję, żeby nakręcić program „Gwiazdy rozbrajają niewybuchy” albo „Wpierdol-brother”. W tym ostatnim, bohater chodziłby z ukrytą kamerą, a widzowie decydowali przez sms co ma zrobić. I tak w odcinku 1, poszedłby na Pragę północ i chodził z transparentem „Cioty z Pragi” ubrany w strój ultra-hipstera. W innym w stroju legionisty pod stadionem polonii, a później z głową konia na manifestacjach o charakterze religijnym.
I żeby nie było, że tylko marudzę – przykład pozytywnej różnorodności. Nokię Lumia można kupić aż w 3 kolorach…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz